Wesołych Świąt!

„Aby Święta Bożego Narodzenia
Były Bliskością i Spokojem
A Nowy Rok Dobrym Czasem”
K.I. Gałczyński

Spokojnych, radosnych i smacznych Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w miłej, rodzinnej atmosferze oraz samych szczęśliwych dni w nadchodzącym Nowym Roku 2019 wszystkim tu bywających życzy Almanka.

Pro memoria

Ku pamięci – moje „wypominki”

Znalezione obrazy dla zapytania bezpłatne obrazki- gify znicze  zdjęcie – źródło internet

Wiatr rozwiewa ostatnie modlitwy.
Tężeją krople wosku na zimnym kamieniu.
Kopczyki chryzantem zapadają w niepamięć
Jeszcze bieleją w mroku supły kwiatów
ku niezapomnieniu..
Jeszcze snują się tutaj
zapóźnione żywe cienie
gasnące płomienie dopalających się świec
Wydobywają z mroku
tu i ówdzie pochylone twarze
Podmuchy wiatru unoszą
Ostatnie tchnienia pamięci..
Wracamy do domów, od siebie
Od chwil zadumy nad nami żywymi.

autor wiersza – Mira Kuś „Na mrocznym już cmentarzu”

Nie bój się jutra…

Zdarzają się w życiu okresy, o których chciałoby się szybko zapomnieć, które chciałoby się „wygumkować”, aby nie pozostał po nich żaden ślad….. żaden!
No tak bywa…..czasem tak bywa….. u niektórych czasem tak bywa, bądź się zdarza.
Człowiek staje jakby przed ścianą, grubą na metry, której nic i nikt nie jest w stanie przebić.

I wtedy pojawia się pytanie – co dalej? co będzie jutro?
Ciało i umysł ogarnia strach przeogromny, niewyobrażalny wprost, nieodłączny towarzysz, można by rzec cień.
Kładziesz się spać on jest….. budzisz się w nocy – jest…. wstajesz rano – jest…..
„Strach ma wielkie oczy” mawia się, ale czasem ma nie tylko „wielkie oczy”, czasem ma też siłę pioruna, uderza i…..paraliżuje….. od środka. I jak pozbyć się tego drania?

Zaklinanie rzeczywistości nie pomaga…
Myślenie „że jak Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno” nie przynosi oczekiwanych rezultatów…..chodzisz, szukasz tego otwartego okna i nic….. nie ma…..
Zmuszasz się do pozytywnego myślenia, wszak „kogo wyglądasz, tego w drzwiach domu spotkasz”, ale jakoś nie wychodzi…..
I nagle do głowy przychodzi ci mądre zdanie, przeczytane gdzieś kiedyś i skrzętnie zapisane w „złotych myślach” – Nie bój się jutra, niech jutro boi się ciebie!
Powtarzasz sobie – Nie bój się jutra, niech jutro boi się ciebie! i jeszcze raz, i jeszcze…
Jasne, że tak…niech jutro się boi, bo ja jego nie zamierzam! Już nie!
A na koniec jeszcze dwie mądre myśli, zasłyszane niedawno:
„Nie karm problemów, same zdechną”.
„Trzeba żyć dniem dzisiejszym, bo przecież wczoraj już było, a jutro nie wiadomo czy w ogóle nadejdzie, więc korzystajmy z dzisiaj”.
Zdaje mi się, że podobnie wypowiedział się też Albert Einstein :
„Wyciągnij lekcję z wczoraj, żyj dniem dzisiejszym i miej nadzieję na jutro”.

Kupuję bezwarunkowo taką filozofię i to już, natychmiast, bez zbędnej zwłoki.
I wprowadzam w życie też bez zbędnej zwłoki.

I od razu lepiej, jaśniej, lżej… chyba faktycznie problem zaczął zdychać… przynajmniej na jakiś czas.
I chyba prawdą jest, że „życie zaczyna się tam, gdzie kończy się strach”.
Więc nie bój się jutra! a nuż „jutro będzie dobry dzień…”???

 

 

Wielkanoc – moje reminiscencje

Dziś Niedziela Palmowa.

Palma bije, nie zabije,
za sześć noc/y/

Wielkanoc!

Hm, kolejny rok, kolejna Wielkanoc i tak mijają lata, a jeszcze niedawno…jakby to było wczoraj….ale pozostały już tylko wspomnienia…..

***
Przygotowania zaczynało się już mniej więcej od momentu rozpoczęcia postu, czyli po Popielcu, bo wówczas zaczynało się już gromadzić zapasy łupin z cebuli, niezbędnych później do barwienia pisanek.
Jakieś 2 tygodnie przed świętami przygotowywany był „serek”, tak się to u nas nazywało. Dobrze odciśnięty ser był mielony, urabiany z jajkami i przyprawami, a następnie formowany w postaci takiego okrągłego placka średnicy gdzieś ok. 20 cm i grubości ok.4-5 cm. Owijało się taki placuszek gazą, kładło na deseczkę i umieszczało w ciepłym miejscu do powolnego suszenia /i tu mam przerywnik i nie pamiętam, czy on tak sobie suszył się powoli, czy też – coś takiego chodzi mi po głowie – był od czasu do czasu czymś zwilżany/. Na kilka dni przed świętami „serek” był wyjmowany z tejże gazy i „malowany” żółtkiem, następnie dosuszany. Taki serek był po wierzchu podsuszony /to był chyba m.in. sposób konserwacji/, w środku zaś miękki, pysznie smakował i spożywało się go jako dodatek do żurku, pokrojony dowolnie.
/O „serku” można też poczytać tutaj – klik/

Następnie gdzieś na tydzień przed świętami /może szybciej/ nastawiało się do kiszenia barszcz, czyli żurek. W dużym naczyniu ok. 5 l , barszczyk kisił się w ciepełku, a my wiedzieliśmy już, że święta tuż, tuż.
Na Wielkanoc obowiązkowo robiło się „swoje” wędliny. Gdzieś na tydzień może przed świętami, w domu było wielkie zamieszanie, zapachy roznosiły się wszędzie, bo rodzice przygotowywali szyneczki, kiełbaski i inne smakołyki. Potem ojciec szykował wędzarnię – u podnóża niewielkiego pagórka robił chyba jakieś wgłębienie, w którym układał drewno z drzew liściastych, nad tym paleniskiem ustawiana była beczka bez dna, na kijach wieszało się szynki, kiełbasy, to zawieszało się w tej beczce i
chyba od góry czymś przykrywało. Do opału koniecznie dodawało się gałązki jałowca, dla zapachu. Ach jaka pyszna była ta uwędzona kiełbaska, taka jeszcze ciepła, podkradaliśmy po kawałku cichaczem!

Z Wielkanocą kojarzą mi się też straszne wiosenne porządki w domu. Wszystko pucowane, meble odsuwane, aby wyczyścić każdy kącik, mycie okien, niekiedy wcześniej malowanie np.ścian czy okien, wielkie pranie po zimie firan, wszelkich narzut i czego się dało.
No i gdy dom był wysprzątany, wędliny uwędzone, zabieraliśmy się do robienia pisanek. W tym już aktywnie uczestniczyliśmy z bratem.

A pisanki robiliśmy tak:
Trzeba było najpierw przygotować narzędzie do pisania. Nacinało się patyczek długości może 10 cm i grubości troszkę większej niż ołówek , w nacięcie wkładało się metalową końcówkę od sznurówki, odpowiednio zgniecioną, aby przekrój był malutki i okrągły, mocowało się to drucikiem, aby się dobrze trzymało. To narzędzie nazywało się chyba „kistka”, dobrze nie pamiętam…
W metalowym pudełeczku podgrzewało się wosk pszczeli, obok zapalona świeczka. No i moczyło się końcówkę tego „pisaka” w wosku i rysowało różne wzorki na surowym jajku, podgrzewając co chwila w płomieniu świecy zastygający szybko wosk.
Takie pisanki wkładało się następnie do roztworu wody i łupin z cebuli przygotowanych kilka dni wcześniej i jajka nabierały koloru. Na następny dzień jaja gotowało się w tej cebuli. Długością moczenia regulowało się kolor pisanek, stąd wychodziły żółte, pomarańczowe, czerwone czy też ciemno bordowe. W czasie gotowania jaj wosk odchodził, ale miejsce po nim, czyli wzór, zostawało nie ufarbowane.
Obowiązkowo robiło się też kraszanki, czyli jaja ufarbowane w roztworze cebulowym bez wzorów, jednokolorowe. Musiały też być jaja czyste, nie farbowane.

W sobotę rano zabieraliśmy się do przygotowywania koszyka do święcenia. Koszyk był dość spory, bo ileż musiał pomieścić, był pięknie przybrany zielonym bukszpanem, a w nim: pęto pięknie uwędzonej kiełbaski, kawałek pachnącej szyneczki, kawałek chleba, koniecznie bielusieńkiego z pszennej mąki, serek, o którym uprzednio mówiłam /tu dodam, że na potrzeby święcenia robiło się drugi malutki, bo ten normalny zająłby pewnie pół koszyka/, laska chrzanu, sól, ocet w mini buteleczce, pisanki, kraszanki, jaja nie kraszone, baranki i kurczaki z cukru, na wierzchu miniaturka babki przybrana też „zielonym” i to wszystko przykryte śliczną białą, wykrochmaloną serwetką, wydzierganą na szydełku.
Taki kosz z jadłem targaliśmy następnie do kościoła, żeby poświęcić pokarm, a ponieważ miałam wtedy może 5-6 lat, a mój brat o 2 lata mniej, więc często dźwigaliśmy ten koszyk we dwoje, bo obowiązek i przyjemność święcenia spoczywał właśnie na nas.
Och, ileż było oglądania innych koszyków i ich zawartości, porównywania, kto ma piękniejsze pisanki, czyj koszyk ładniej się prezentuje…..

Mama w tym czasie robiła prace wykończeniowe, czyli dekorowała ciasta, w tym szczególnie mazurki /nie lubiłam jeść mazurków, wolałam coś innego/, polewała baby, no i przybierała mój ulubiony sernik, w kratkę na wierzchu – kratka była oczywiście z ciasta.
Zawsze jak pamiętam, na Wielkanoc była babka drożdżowa, sernik i mazurki na kruchym cieście.

Po południu Mama gotowała biały barszcz, na wodzie pozostałej z gotowania szynki. Robiła go dzień wcześniej, bo już na drugi dzień rano musiał być gotowy do spożycia. Barszcz był zupełnie czysty, na bazie zakwasu, pachnący wędzonką, z dodatkiem czosnku, cudowny, smaczniutki /bez żadnego zabielania/.
My z bratem szykowaliśmy dekorację świątecznego stołu : talerz przykryty piękną serwetką, a na nim ułożone najpiękniejsze pisanki, pośrodku baranek powiewający chorągiewką, kurczaczki, zajączki , bazie i co tam jeszcze było, no i zielone gałązki bukszpanu.
Ach zapomniałam, że czasem robiliśmy tą dekorację inaczej. Małą miseczkę odwracało się dnem do góry, okładało watą zmoczoną i siało się na tym rzeżuchę. Trzeba było zrobić to odpowiednio wcześniej, by ta zdążyła wyrosnąć do świąt. Taki piękny zielony kopczyk ustawiało się wówczas pośrodku, na nim stawiało się baranka, a pisanki dookoła.

Najważniejsze było śniadanie świąteczne, takie samo w Wielką Niedzielę, jak też w Poniedziałek /też jeszcze święto/.
U nas nie było zwyczaju dzielenia się jajkiem jako takim. „Dzielenie się” następowało przez dodanie  każdemu bezpośrednio do talerza z żurem zarówno jajka, jak też innych składników święconki, a jadło się wyłącznie produkty poświęcone w sobotę.
I tak w talerzach lądowały pokrojone : kiełbaska, szyneczka, serek, chlebuś, no i jaja. Tego było już cały talerz. To zalewało się tym pyszniastym barszczykiem, jeszcze trochę chrzanu skrobanego wprost do talerza drobniutko nożykiem, no i zajadanie.
Pamiętam do dziś ten smak! Ja i brat przez te dwa dni nie chcieliśmy jeść nic innego,  tylko ten barszcz ze święconką.

Po obiedzie w niedzielę dzieci z sąsiedztwa wychodziły z domów, zbieraliśmy się zawsze w tym samym miejscu i urządzaliśmy takie jakby zawody. Wybierało się nieduże wzniesienie i turlało z górki pisanki, każdy swoją, wygrywał ten, czyja pisanka poturlała się najdalej no i co ważne, była cała, co graniczyło niemal z cudem. Pamiętam, że kilka razy wracaliśmy do domu aby wziąć nową pisankę, całą, z czego Mama nie była zbyt zadowolona.
I pamiętam jeszcze, że w tym dniu zbierała się młodzież, śpiewali, tańczyli i urządzali różne zabawy, ale my się tylko przyglądaliśmy, byliśmy za mali, aby brać w tym udział.

Drugi dzień świąt to był „Lany Poniedziałek”. Wszyscy wszystkich oblewali, tak że strach było wyjść na pole, a najgorzej miały młode pannice. Jak taka wychyliła nos z domu to biada jej. Ale każda tak naprawdę chciała być oblana, to wróżyło powodzenie, im bardziej była mokra, tym lepiej.
***

No i tyle moich wspomnień, tyle zapamiętałam, a było to … ponad pół wieku temu, a działo się w moich rodzinnych stronach, na Roztoczu.
Ależ się teraz roztkliwiłam, aż mi się łezka w oku kręci.
Zatem żeby nie zalać łzami klawiatury kończę te swoje wspominki z dedykacją – dla moich Wnuczek i Wnuków.
Może kiedyś przeczytają i poznają, jak to ich babcia ongiś świętowała Wielkanoc.

 

A sio! a kysz! a kysz!

Udałam się dziś w małą podróż…podróż wspomnieniową po moim blogu, w poszukiwaniu choć śladu wiosny… I co? i tak jak pamiętałam, znalazłam!
Cztery lata temu uwieczniłam we wpisie A nie mówiłam?   dowody na to, że wiosna już w lutym była. Ba, oprócz tego, że moje „obserwatorium”, czyli widok z okna na wierzby rosnące przy ulicy, zwiastowały wówczas również jej nadejście, to piękne, kolorowe krokusy, przylaszczki i białe przebiśniegi były żywym tego dowodem.
Tak się przy tym rozmarzyłam i taka ogromna tęsknota ogarnęła mnie za moją ukochaną porą roku, że… a, szkoda gadać.
Bo cóż tu można powiedzieć, kiedy za oknem takie oto widoki:

Prowokacyjnie zakupiłam na początku miesiąca pierwiosnki…dwie doniczki…śliczne były, ale zdążyły już przekwitnąć, a wiosny jak nie było, tak nie ma. Może choć przetrwają same roślinki do czasu, kiedy można będzie je wysadzić na mojej działce /mam kilka takich egzemplarzy, ale nie zawsze się to udaje/.
Mało tego, „zapowiadacze” pogody straszą, że zima to dopiero przed nami.
Wszystko stanęło na głowie chyba. Oby tylko nie było jak w opowieści mojego Dziadka, który często wspominał, jak to w roku X /niestety, nie zapamiętałam w którym, ot skleroza/ 2 maja spadł śnieg „po kolana”.
Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Na przekór zimie i widokom za oknem kupuję co tydzień świeże tulipany i ustawiam je w wazonie…i patrzę tak na nie…i „udaję”, że to moje, z mojej działeczki… i co tydzień kupuję w innym kolorze, żeby było inaczej, różnorodnie, prawie tak jak u mnie w ogrodzie. Ot, takie małe oszustwo…

A może jednak w ten sposób wymuszę nadejście wiosny? A zima zrozumie, że już jej czas minął?
Zimo, a sio… a kysz! a kysz! odmaszerować!

Do Siego Roku 2018

Jeszcze chwila, jeden krok
I wejdziemy w Nowy Rok!
Niech się życie z górki toczy,
Niech Wam wiatr nie wieje w oczy.
Dużo szczęścia i słodyczy
W każdym dniu Almanka życzy.

Do Siego Roku 2018!

Znalezione obrazy dla zapytania bezpłatne gify na nowy rok *)

a poniżej przepis:

Recepta na cały rok

Bierzemy 12 miesięcy,
oczyszczamy je dokładnie
z goryczy, chciwości, małostkowości i lęku,
po czym rozkrajamy każdy miesiąc
na 30 lub 31 części tak, aby zapasu
wystarczyło dokładnie na cały rok.

Każdy dzień przyrządzamy osobno
z jednego kawałka pracy
i dwóch kawałków pogody i humoru.

Do tego dodajemy trzy duże łyżki
nagromadzonego optymizmu,
łyżeczkę tolerancji,
ziarenko ironii i odrobinę taktu.

Następnie całą masę polewamy dokładnie
dużą ilością miłości. Gotową potrawę
przyozdabiamy bukietem uprzejmości
i podajemy codziennie z radością
i filiżanką dobrej, orzeźwiającej herbatki.
/Ketherina Elizabeth Gorthe/

*)

 

 

 

 

 

5 urodziny Almanki

Co? to już 5 lat minęło?
Tomaszu, sprawco i architekcie pomysłu, potwierdzasz to?
Sam w to nie wierzyłeś wówczas, że to będzie trwać tak długo i rozrośnie się do takich rozmiarów? no przyznaj się!
5 lat to sporo czasu… gdyby nie „dobra zmiana” Almanka poszłaby już do „zerówki”….

Wszystkim dziękuję – sprawcom powstania i trwania bloga, odwiedzającym, komentującym, czytającym, milczącym, korzystającym z przepisów… DZIĘKUJĘ!
A sobie życzę /mogę chyba sobie też złożyć życzenia?/… więc sobie życzę, żeby jak najdłużej mi się chciało, a zdrowie i oczy pozwalały tu pisać.

A teraz zapraszam na poczęstunek… wszystkich bez wyjątku… i nie ma dziś liczenia kalorii !!!

Tort bezowy z kremem kawowym  – cały dla Was.