WESOŁEGO ALLELUJA!
ZDROWYCH, RADOSNYCH, CIEPŁYCH, SMACZNYCH I TROCHĘ MOKRYCH OD ŚMIGUSA-DYNGUSA ŚWIĄT ZMARTWYCHWSTANIA PAŃSKIEGO
wszystkim odwiedzającym mnie tutaj
życzy Almanka
ZDROWYCH, RADOSNYCH, CIEPŁYCH, SMACZNYCH I TROCHĘ MOKRYCH OD ŚMIGUSA-DYNGUSA ŚWIĄT ZMARTWYCHWSTANIA PAŃSKIEGO
wszystkim odwiedzającym mnie tutaj
życzy Almanka
Za oknem szaro, buro, beznadziejnie, beznamiętnie, żadnego bodźca do zrobienia czegokolwiek. Są niekiedy dni, że nawet nie chce się otworzyć oczu, wstać z łóżka…
Ze wszystkich stron dochodzą same niedobre wieści… tu ktoś zachorował, tam wylądował w szpitalu, „franek” znowu oszalał… tu strajki, tam wojna… strach, niepokój o wszystko i wszystkich…
W którą stronę spojrzysz – ciemna dziura, jakbyś się nie odwrócił – d… ciągle z tyłu /nie ja wymyśliłam, ale bardzo trafnie obrazuje to wszystko, co się dzieje/.
I tylko ten wszechogarniający smutek, żal…
żal właściwie nie wiadomo czego??? tęsknota nie wiadomo za czym!!!
Trudno się pozbierać, trudno otrząsnąć z tego stanu, stanu odrętwienia, letargu…
Gdyby to jeszcze była jesień, byłoby jakieś usprawiedliwienie… może…bo jesienią tak miewam… ba, mam zawsze…. ale to prawie przedwiośnie… a może właśnie dlatego?
A może to po prostu starość? tak ma wyglądać?? tak ma być już zawsze???
Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, że im więcej myślę na ten temat, tym „moja” czarna dziura jest większa. Moje rozmyślania są jak powietrze, które nadyma ten balon beznadziei, są jakby pożywką dla niego, rośnie jak na drożdżach…
Co jest do …….? /chciałam powiedzieć brzydko i dosadnie, ale ugryzłam się w język/… co jest do licha?
Pamiętam myśl wypowiedzianą kiedyś przez Aidę – kogo wyglądasz, tego w drzwiach domu spotkasz…
A sio, a kysz… Chcę wyglądać kogoś dobrego, przyjemnego, niosącego dobre nowiny… tylko dobre, ale jak to zrobić, jak przestawić to moje myślenie na pozytywne?
Siedzę przy laptopie i czytam różne wiadomości, artykuły i …w oko wpada mi wywiad z Urszulą Dudziak. E tam…przechodzę dalej i klikam na jakiś następny tekst, ale po chwili wracam. Zaintrygował mnie bowiem tytuł, jakim opatrzony został wywiad – Ja się dopiero rozkręcam.
Dobre sobie – pomyślałam, babka skończyła już 71 lat i zaczyna się rozkręcać?
A czemuż ja taka zgnuśniała jestem, wszak mam parę wiosen mniej?
I zaczęłam czytać…hm, nie wszystko było u niej takie różowe, były różne stresy, niedostatki i choroby, a jednak…
I taką oto myśl wyczytałam w tymże wywiadzie, którą ona – jak mówi – tłumaczy sobie
/rozumiem, że powtarza/ jak nawiedzona papuga i sprawdza na sobie to, co powiedziała jej kiedyś córka :
what you pay attention to grows
czyli
Wzrasta w tobie to, do czego przykładasz wagę.
I dalej p. Urszula Dudziak rozwija myśl:
Na czym się skupimy, to rośnie. Jeśli na ciemnej stronie, na negatywach, one w nas rosną. Jeśli na pozytywach, kwitniemy.
No tak, dokładnie tak jest właśnie…to przecież koresponduje ze słowami Aidy – kogo wyglądasz….
A jeszcze dalej p. Dudziak powiedziała:
Jeśli się koncentrujesz na tym, że jesteś fajna, że jesteś atrakcyjna, że dostaniesz, co chcesz, tak właśnie się dzieje. Można się napędzać w różnych kierunkach. Ja się napędzam w tym dobrym.
I jeszcze jedno mądre zdanie – wg mnie:
Im jestem dojrzalsza (czyli starsza), tym bardziej jestem radosna.
No, wszystko prawda!!!
Odstawiam zatem na bok nadęty już czarny balon i zabieram się do dmuchania w … różowy. Tak, tak, w różowy, no chyba, że ktoś woli zielony, też piękny kolor, wiosenny i pełen nadziei.
I wszystkim rozkazuję zrobić to samo – skupiamy się na pozytywach i nakręcamy tylko w dobrym kierunku.
Denerwuje mnie już ta „niby zima”…bo co to w końcu ma być?
Jak jest pora na zimę, to niech już będzie /nie przepadam za nią prawdę mówiąc/, a kiedy nadejdzie pora na wiosnę, to niech zima zmyka i zrobi jej miejsce.
Ale gdzie tam… siedzi sobie ta zima i udaje, że jest… że trwa, bo to jej czas, jej się wszystko należy. I tak sobie poprószy od czasu do czasu śniegiem, to znów gdzieś się zawieruszy, a słoneczko puści tylko „oko” i już po śniegu.
To znowu czymś sypnie, ale już sama zmęczona tymi swoimi wyczynami i ich efektami, więc przyśnie na chwilę w starej wierzbie, a wiatr-hulaka tylko czeka na to i już napędza chmur, a te już leją deszczem… i już po zimie, już pora roku zawraca i znowu robi się jesień. I tak dalej, i znowu od początku powtórka z rozrywka.
Ot, takie „cuś”… Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra.
Dziś, mimo wiatru i przenikliwego chłodu, który tenże serwował, udałam się do mojego ulubionego sklepu i co ujrzałam?
Całe regały pięknych pierwiosnków, w cudnych kolorach, takich wyrazistych, wpadających w oczy z daleka, chwytających wprost za serce, takich… wiosennych.
A kwiatuszki przecudnej urody, a kolory…
Są białe i żółte z różnymi środeczkami, i różowe, i czerwone, i brązowe, i nawet fioletowe…do wyboru, do koloru.
I od razu robi się lepiej, cieplej, radośniej, lżej…
A co tam zimno, a wiej se wietrze, wiej ile ci sił starcza, ja już czuję wiosnę, wybiegam myślami do przodu i widzę w swej wyobraźni bujne, zielone trawy, kołyszące się leniwie, obsypane kwieciem drzewa i krzewy, rabaty pachnące kwiatami, ach…nawet głos kukułki wydaje mi się słyszeć…
a tu nagły podmuch zimnego powietrza… jeszcze nie pora, jeszcze nie czas na wiosnę…
Nie pora? nie czas? jeszcze?
no to na przekór zimie, wiatrowi, deszczowi i czemu tam jeszcze… kupuję aż trzy doniczki pierwiosnków i zadowolona, uśmiechnięta od ucha do ucha niosę w ten zimopodobny dzień trochę wiosny do domu.
Ot, taka prowokacja.
A co?! może wiosna się pośpieszy w tym roku?
Za oknami szaro, buro, nawet nie biało, jak powinno być o tej porze roku.
Wiatry szaleją z nieznaną nam dotąd siłą i gwałtownością /nieznaną o tej porze roku rzecz jasna/ i tylko stojąca w kącie choinka wyzwala od czasu do czasu błysk z zawieszonej na niej bombki i nieśmiało przypomina, że to zima, że to jeszcze okres świąteczny, karnawałowy.
Świąteczny, ale jakiś taki mniej radosny niż zwykle? Jaka tego przyczyna? co jest do licha?
To chyba ta aura, to pomieszanie jesieni z zimą, a może nawet zimy z przedwiośniem. Straszna huśtawka temperatury i ciśnienia, nieustanne ataki migren, do tego jeszcze te „strajki” lekarzy… wszystko zatraca swą wartość i sens…
Dawniej bywały prawdziwe zimy, z siarczystymi mrozami, ze śniegiem tak dużym, że chodziło się prawie tunelami… trzeba je było oczywiście najpierw wykopać… mróz szczypał w nosy, w uszy, mrożąc przy okazji wszelaką zarazę… wirusy, bakterie, ale też inne zagrożenia, jak kleszcze, ślimaki i inne gady…
I dawniej była służba zdrowia, prawdziwa, nieodpłatna, dostępna dla każdego prawie „od ręki”, bez zbytniego czekania, kolejek, zapisów.
I kiedy się rozmyśla nad tym wszystkim, to ogarnia człowieka prawdziwa niemoc i jakaś taka tęsknota… za prawdziwymi zimami, mrozami, skrzypiącym śniegiem pod butami, za dziećmi z rumieńcami zjeżdżającymi „z górki na pazurki”, lepiącymi pod oknami bałwana…
Za uśmiechniętymi lekarzami w białych, wykrochmalonych kitlach, wiązanych z tyłu na „troczki”, dostępnych w dzień, ale jak trzeba to i w nocy, „służącymi” pacjentowi jak długo trzeba, bo żaden z nich nie gnał do następnego „świadczeniodawcy”…
Za pielęgniarkami w czepkach z kolorowymi paskami /kolory pasków oznaczały „ważność” w hierarchii/, za tym, że było się po prostu pacjentem, a nie świadczeniobiorcą i udawało się do przychodni lekarskiej, a nie do „świadczeniodawcy”.
A tu jeszcze ta szarość za oknami… i znowu zapowiadane wichry…
Zaczynam rozmyślać i zaczynam tęsknić, zaczynam też nieśmiało marzyć… jeszcze nie wiem do końca o czym, jeszcze się to wszystko nie wykrystalizowało we mnie, ale już coś kiełkuje…
I w tym całym moim wewnętrznym zamieszaniu jawi mi się Krystyna Prońko, a w uszach zaczyna brzmieć refren piosenki „Małe tęsknoty”.
………….
Małe tęsknoty, krótkie tęsknoty,
znaczące prawie tyle co nic
Nagłe i szybkie serca łopoty,
kto by nie znał ich.
Małe tęsknoty, ciche marzenia,
zwiewne jak obłok, kruche jak dym.
Nieodgadnione w nas duszy westchnienia,
kto by tam nie znał ich.
Z ostatnią kartką kalendarza zerwij wszystkie złe nastroje,
zapomnij o wszystkich nieudanych dniach, przekreśl niewarte pamięci chwile
i wejdź w Nowy Rok jak w nowej sukni wchodzi się na najwspanialszy bal świata.
W nadchodzącym Nowym Roku
idź do przodu, krok po kroku,
niech na co dzień, nie od święta,
gęba będzie uśmiechnięta,
niech też zdrowie tęgie będzie
i kasiory niech przybędzie,
niech rodzina żyje w kupie,
resztę miej głęboko w d****!
Do Siego Roku 2015
Wszystkim Odwiedzającym mnie tutaj życzę zdrowych, spokojnych, radosnych i smacznych Świąt Bożego Narodzenia.
Niech te Święta tak wspaniałe
będą całe jakby z bajek,
niechaj gwiazdka z nieba leci,
niech Mikołaj tuli dzieci,
biały puch niech z góry spada,
niechaj piesek w nocy gada,
niech choinka pachnie pięknie no
i radość będzie wszędzie
Wigilia… Wieczerza Wigilijna… Uroczysta kolacja poprzedzająca Boże Narodzenie…
Wigilia… postna kolacja, ale jakże obfita, wszak w żaden inny wieczór nie spożywa się aż tak dużej ilości posiłków…
12 potraw… zawsze tak było i tak jest do dzisiaj.
12 – symbol… wszak odpowiada liczbie miesięcy w roku, ale też liczbie Apostołów.
Wigilia…
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze tak samo podniosła, zawsze tak samo dostojna, elegancka, zawsze tak samo magiczna, tajemnicza, pełna czaru, niezmiennie radosna, gwarna, rodzinna, ciepła. I choć czasem te zachowania, to przeżywanie jest tylko chwilowe, ulotne… i jak szybko zostało złapane w locie i „usadzone” przy wspólnym stole, tak szybko potem znowu uleci… to jednak warto… warto się zatrzymać na ten moment, na ten wieczór i spróbować choć pomyśleć – „chwilo trwaj”.
Bo takie chwile zostają potem na długo w naszej pamięci, tworzą w pewnym sensie „szkielet”naszej osobowości, są drogowskazem dalszej drogi.
Ja wspomnienia takich chwil zachowałam do dziś.
W dniu samej Wigilii ruch w domu był wielki.
Mama od rana przygotowywała potrawy na kolację. Był bowiem zwyczaj, ze potrawy były świeżo zrobione w danym dniu, nikt niczego nie robił wcześniej.
Ależ zapachy się mieszały, ależ by się coś skubnęło, a tu nic, nie było mowy, bo po pierwsze – obowiązywał post /dzieci wprawdzie nie obowiązywał, ale i tak nie jedliśmy/, po drugie – nikt nie miał czasu zajmować się przygotowywaniem jedzenia, oprócz tego na kolację, a po trzecie – jak można było się najadać w ciągu dnia, skoro musiało być miejsce na tyle dobroci wieczorem?
Tata szykował choinkę, przytwierdzał ją do tzw. krzyżaka czyli stojaka o skrzyżowanej podstawie, oglądał ze wszystkich stron czy równo stoi, potem ustawiał ją w pokoju i przynosił ze strychu pudła z ozdobami. No i teraz to już dzieci wkraczały do akcji.
Strojenie choinki zajmowało nam czas do samej niemal kolacji.
W tym czasie Mama kończyła doprawianie potraw, Tata przynosił wiązeczkę siana i układał ją z pietyzmem pod choinką.
Potem, już wystrojeni, wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki na niebie – to był sygnał, że czas zasiąść do wieczerzy. Obserwacja nieba leżała w gestii Taty – wychodził w tym celu na podwórze i obserwował niebo, a kiedy dostrzegł „tą pierwszą” wracał i obwieszczał, że już jest…!!!
Zanim zajęliśmy miejsca przy stole, była modlitwa – klękaliśmy dookoła choinki i w skupieniu i ciszy, każdy „zanosił” swoje prośby do Dzieciątka, które miało się narodzić o północy.
Potem siadaliśmy już do stołu.
Kolację zaczynało dzielenie się płatkiem. Ten rytuał rozpoczynał Tata, jako głowa domu, podchodząc pierw do Mamy, potem do dzieci. Potem wszyscy już nawzajem dzielili się opłatkiem.
Opłatek był zawsze posmarowany miodem, albo też był z makiem /mak na słodko, prawie jak do makowca/ i w tej wersji bardziej nam odpowiadał.
Potem na stół wjeżdżały potrawy : czerwony barszcz z grzybami, kapusta z grochem, gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kapusta z grzybami, grzyby w sosie /a’la zupa/, fasola z cebulką, kluski z makiem, śledzie, a na koniec kutia i kompot z suszonych owoców.
Na szczególną uwagę zasługuje właśnie kutia.
Są to ziarna pszenicy specjalnie do tego celu przygotowane tzn. pozbawione pierw łusek, potem ugotowane, połączone następnie z makiem, miodem, bakaliami.
Z kutią wiązała się też pewna tradycja, prawdopodobnie przekazywana przez kolejne pokolenia, a o której Tata zawsze pamiętał – brał na łyżkę trochę tej kutii i rzucał do sufitu – ilość przyczepionych do sufitu ziaren świadczyła o urodzaju bądź nie w następnym roku.
A potem… potem Tata zaczynał „Bóg się rodzi” i dalej było już wspólne kolędowanie, aż do północy, do Pasterki.
W mym dojrzałym życiu Wigilia wygląda dość podobnie jak ta, zapamiętana z dzieciństwa, „szkielet” pozostał, choć może obudowa jest nieco inna.
Zawsze jest opłatek, siano pod obrusem, jedno nakrycie dodatkowo, no i 12 potraw, w tym obowiązkowo barszcz czerwony z dużą ilością uszek, pierogi, kapusta, gołąbki, ryby, śledzie, no i zawsze niezmiennie – kompot z suszu i …kutia.
No i choinka jest obowiązkowo, taka tradycyjna, kolorowa, błyszcząca, świecąca.
Dbam /a przynajmniej staram się/, aby tradycje wyniesione z mojego domu rodzinnego były kultywowane i w ten sposób dążę do „tworzenia szkieletu” następnemu pokoleniu, mojemu następnemu pokoleniu, a obudowę zostawiam już im samym.
Tak, tak…mój blog skończy jutro już 2 /słownie – dwa/ lata.
2 lata, a może 2 latka?
Wszystko jedno, ja wiem, że to szmat czasu, że 2 lata to przecież ponad 700 dni, a ile godzin… nawet nie próbuję zliczyć.
Ale policzyłam /sprawdziłam/ ile to wpisów na blogu… nie mniej, nie więcej to już 1008 pozycji, ten wpis będzie 1009.
Jak już wspominałam rok temu, pomysłodawcą i twórcą szaty graficznej bloga jest mój SYN. Ja sama nigdy bym nie wpadła na to, żeby gotować, piec, zapisywać przepisy i jeszcze robić zdjęcia i uwieczniać je dla zainteresowanych i … potomnych.
Nigdy w życiu nie podejrzewałam siebie, że kiedyś dziedzina jaką jest kulinaria będzie moją pasją, nigdy…
Ja, umysł ścisły, raczej wolałam obchodzić kuchnię szerokim łukiem, no może jeszcze czasem coś upiec… ale gotować? A tu proszę…
Moja Mama zapewne patrzy teraz z góry, przeciera ze zdumienia oczy i trzymając się pod boki pokłada się ze śmiechu, jak to Jej córka nie musi przesiadywać w kuchni, bo wszystko za nią zrobi pomoc domowa… ha ha ha…ja takie właśnie miałam w młodości wyobrażenia na temat moich relacji z kuchnią, gotowaniem itp.
Ale skoro nie dorobiłam się pomocy domowej i sama jestem takim 2 w 1, ba, może nawet 3 w 1, to co mi pozostało?
Ale ten blog to już sprawa … no, nie będę się powtarzać.
Teraz to moja wielka pasja, przyjemność, satysfakcja… wszystko co miłe i dobre w pigułce… Dziękuję Synu, że mnie do tego namówiłeś, jestem Ci wdzięczna i będę dozgonnie.
Zatem poświętujmy…
Za oknem szaro, buro, wietrznie… aura w 100% nie dla mnie. Brak energii, brak zapału do czegokolwiek, a do tego jeszcze te zmiany pogody, ogromne wahania ciśnienia, ciągnąca się już chyba tygodniami migrena. Przerażenie budzi dodatkowo kartka z kalendarza i bijąca w oczy data… listopad ma się ku końcowi, najwyższy czas by pomyśleć o Świętach…
Zdaję sobie nagle sprawę z tego, że w innych latach byłam już bardziej „zaawansowana” w przedświątecznych przygotowaniach.
Ale z samego faktu, że widzę kartkę z kalendarza, że kłuje w oczy data, a ogląd całej sytuacji w realu nie jest pozytywny, nic jeszcze nie wynika – werwy jak nie było, tak nie ma.
Aż do dziś… bo dziś wszystko obraca się o 180 stopni, powraca na właściwe tory.
A powód tej zmiany?
Wybrałam się jak zwykle do „mojego ulubionego” sklepu na zakupy. Przy wejściu stały młodziutkie dziewczyny i z uśmiechem wręczały kartki z wydrukowaną listą produktów, które można dodatkowo zakupić i oddać potrzebującym. Te uśmiechnięte dziewczęta były wolontariuszkami Banku Żywności, rozpoczęła się bowiem Świąteczna Zbiórka Żywności.
Jakaż piękna akcja – pomyślałam i jakby uskrzydlona /sama nie potrafię stwierdzić co mi się nagle stało/ ruszyłam między półki sklepowe. Odezwały się we mnie tak ogromne pokłady dobroci /choć prawdę mówiąc często tak reaguję na potrzeby innych/, że obudziłam się z tego jesiennego „letargu” w jednej chwili.
Ochoczo kroczyłam między regałami i wkładałam do wózka raz potrzebne produkty do domu, a raz dla kogoś, może nawet bardziej potrzebującego niż ja.
Pomyślałam więc o produktach spożywczych dla domu, ale też o słodyczach dla tych nieznanych dzieci, wszak za kilka dni św. Mikołaja.
Przy wyjściu w podzięce otrzymałam naklejkę.
I coś mi się stało, coś się we mnie obudziło, wróciła energia, straszna chęć działania… do domu wróciłam już jako inna osoba.
Inna? nie, nie inna, ale taka sama jak dawniej… Ależ impuls, ależ „kopa” dostałam.
Zaczęłam intensywnie myśleć o zbliżającym się niebawem Świętach. Bo kto jak nie matka, babcia, ma o tym myśleć?
„Dobra gospodyni dom wesołym czyni”
.. makatki-wyszywanki wisiały ongiś w każdym domu, w każdej niemal kuchni…
I to jest prawda… gospodyni, czyli matka, jest odpowiedzialna za dom, za tzw. jego ognisko, za „dokładanie” drewienek, aby płomień nie zgasł, aby ciągle się paliło lub choćby tliło.
To w domu rodzinnym, a nie gdzie indziej, powinna być taka przystań, takie miejsce, gdzie przynajmniej raz w roku wszyscy się spotkają przy stole, a kiedy jak nie przy świątecznym stole?
A kto ma zadbać o to, aby wszyscy usiedli wspólnie i mieli przy czy zasiąść? Matka!
Kiedy przywołałam te wszystkie „złote myśli” już wiedziałam – najwyższy czas zabrać się do roboty.
I na początek upiekłam… piernik… cudowny, pachnący miodem, cynamonem, naszpikowany orzechami i skórką pomarańczową, już mięciutki, a co będzie, kiedy „dojrzeje” do konsumpcji za 3 tygodnie??? na samą myśl robi mi się tak „świątecznie” na duszy.
Poczyniłam już też pierwsze kroki w kierunku „produkcji” uszek…będzie ich spora ilość, stąd używam słowa „produkcja”… grzyby się już moczą…
A reszta w następnych dniach, po kolei… Szkic świątecznego menu już opracowany, tylko działać.
I pomyśleć, że wystarczył taki mały impuls, danie coś od siebie, żeby natychmiast wróciło tyle dobrego, taka chęć bycia, życia, działania…nie mogę wręcz zrozumieć, jak to się stało.
Prawie jak w chińskim przysłowiu:
Co jawnie darujesz, potajemnie będzie ci zwrócone.
Albo:
Często dar jest niewielki, ale skutek z niego ogromny.
/Seneka Młodszy/
A teraz tego „kopa” chcę przekazać dalej… a odbiorca?… domyśli się, że jest adresatem…Koleżanko, „pierniczenie” czas zacząć!
„Powróćmy jak za dawnych lat
w zaczarowany bajek świat.
Miłością swoją w piękną baśń
me życie zmień.
Za siódmym morzem, z dala stąd,
znajdziemy czarodziejski ląd
i szczęście da nam każda noc
i każdy dzień”.
Dziś od rana chodzi za mną ta piosenka… jej słowa, jej melodia..
co u licha, myślę sobie, kto ma wracać, do czego ten powrót, dlaczego akurat dziś?
Ale zaraz, zaraz, jakiś powód być musi, nic nie dzieje się bez przyczyny.
Biorę do ręki kalendarz i nagle przychodzi olśnienie – przecież jutro popularne Katarzynki, za kilka dni Andrzejki…to czas tańców, hulanek, swawoli…
I tak samo nagle w ucho wpada mi inna melodia…
„Nie dla mnie sznur samochodów
Niech dalej jadą wprost przed siebie…
Nie dla mnie sezamy ulic
I kolorowych świateł gwiazdy
Nie dla mnie ta noc nad miastem…”
No fakt, nie da się ukryć – już nie dla mnie… ale czy to znaczy, że nie można też marzyć? Można! i trzeba!
„Pomarzyć bardzo dobra rzecz.
Ech, życie, życie nudne.
Pomarzyć bardzo dobrze jest,
w niedzielne popołudnie…”
A może zamiast marzyć, po prostu wsiąść do „pociągu byle jakiego”? albo jeszcze lepiej do wehikułu czasu?
Ja wsiadam „do karocy wspomnień” i udaję się w czasy przeszłe, prawie zamierzchłe, bo pół wieku wstecz… no, może nie do końca pół wieku, ale prawie, prawie…
Ależ to był okres, co prawda daleko mu było do karnawału, ale i tak, prawie tydzień tanecznego szaleństwa. W dzień św. Katarzyny /25 listopada/ panny już od rana przymierzały kiecki, robiły fryzury i inne upiększenia swej urody, aby na wieczór olśnić swego wybranka. A kiedy na celowniku jeszcze nikogo nie było, trzeba się było postarać jeszcze bardziej, żeby „coś” upolować, wszak partner do tańca był potrzeby aż do wieczoru Andrzejkowego, a jak dobrze się poukłada, to i na zabawę Sylwestrową będzie jak znalazł.
Nastrój zatem panował prawie podniosły, przy skocznej muzyce sączącej się z radia. Jedni byli podekscytowani wieczorem i „stanem posiadania”, inni zaś byli pełni nadziei, co też nieźle podnosiło adrenalinę.
A potem już „cała sala…”.
Ale w Andrzejkowy wieczór to się dopiero działo, bo to i tańce też były, ale do tego jeszcze wróżby. Co było przy tym zabawy, ile śmiechu, ile – płonnej czasem – nadziei, a wypieki na twarzach uczestników… to trzeba było widzieć.
Zaczynało się od losowania karteczek, z wypisanymi na nich imionami… wylosowane imię miało oznaczać imię przyszłego męża.
Potem w ruch szły buty… ustawiało się je gęsiego, jeden za drugim i potem buty zaczynały „marsz” w stronę wyjścia… czyj but pierwszy wyszedł za drzwi, ta jego właścicielka pierwsza miała zmienić stan cywilny.
A potem lanie wosku… najlepiej przez dziurkę od klucza… i już wszystko wiadomo co nas czeka, czego się spodziewać…
No, były jeszcze talerzyki… trzy talerzyki ułożone do góry dnem, a pod każdym z nich „zapowiadacz” przyszłości…obrączka oznaczała zamążpójście, różaniec – zakon /klasztor/, zaś gałązka czegoś zielonego /symbolizowała rutę/ – staropanieństwo. Talerzyki za każdym razem były przemieszane i się wyciągało… a każdy chciał… no to chyba jasne – każdy z zapartym tchem liczył na obrączkę.
A potem, kiedy już wszyscy znali swą najbliższą, świetlaną przyszłość, tańce były do upadłego… no, nie dosłownie.
Ależ to był czas, szkoda, że się nie wróci, chociaż…
„Powróćmy jak za dawnych lat
w zaczarowany bajek świat.
I w życiu może zdarzyć się
cudowna baśń”.