Za oknem szaro, buro, wietrznie… aura w 100% nie dla mnie. Brak energii, brak zapału do czegokolwiek, a do tego jeszcze te zmiany pogody, ogromne wahania ciśnienia, ciągnąca się już chyba tygodniami migrena. Przerażenie budzi dodatkowo kartka z kalendarza i bijąca w oczy data… listopad ma się ku końcowi, najwyższy czas by pomyśleć o Świętach…
Zdaję sobie nagle sprawę z tego, że w innych latach byłam już bardziej „zaawansowana” w przedświątecznych przygotowaniach.
Ale z samego faktu, że widzę kartkę z kalendarza, że kłuje w oczy data, a ogląd całej sytuacji w realu nie jest pozytywny, nic jeszcze nie wynika – werwy jak nie było, tak nie ma.
Aż do dziś… bo dziś wszystko obraca się o 180 stopni, powraca na właściwe tory.
A powód tej zmiany?
Wybrałam się jak zwykle do „mojego ulubionego” sklepu na zakupy. Przy wejściu stały młodziutkie dziewczyny i z uśmiechem wręczały kartki z wydrukowaną listą produktów, które można dodatkowo zakupić i oddać potrzebującym. Te uśmiechnięte dziewczęta były wolontariuszkami Banku Żywności, rozpoczęła się bowiem Świąteczna Zbiórka Żywności.
Jakaż piękna akcja – pomyślałam i jakby uskrzydlona /sama nie potrafię stwierdzić co mi się nagle stało/ ruszyłam między półki sklepowe. Odezwały się we mnie tak ogromne pokłady dobroci /choć prawdę mówiąc często tak reaguję na potrzeby innych/, że obudziłam się z tego jesiennego „letargu” w jednej chwili.
Ochoczo kroczyłam między regałami i wkładałam do wózka raz potrzebne produkty do domu, a raz dla kogoś, może nawet bardziej potrzebującego niż ja.
Pomyślałam więc o produktach spożywczych dla domu, ale też o słodyczach dla tych nieznanych dzieci, wszak za kilka dni św. Mikołaja.
Przy wyjściu w podzięce otrzymałam naklejkę.
I coś mi się stało, coś się we mnie obudziło, wróciła energia, straszna chęć działania… do domu wróciłam już jako inna osoba.
Inna? nie, nie inna, ale taka sama jak dawniej… Ależ impuls, ależ „kopa” dostałam.
Zaczęłam intensywnie myśleć o zbliżającym się niebawem Świętach. Bo kto jak nie matka, babcia, ma o tym myśleć?
„Dobra gospodyni dom wesołym czyni”
.. makatki-wyszywanki wisiały ongiś w każdym domu, w każdej niemal kuchni…
I to jest prawda… gospodyni, czyli matka, jest odpowiedzialna za dom, za tzw. jego ognisko, za „dokładanie” drewienek, aby płomień nie zgasł, aby ciągle się paliło lub choćby tliło.
To w domu rodzinnym, a nie gdzie indziej, powinna być taka przystań, takie miejsce, gdzie przynajmniej raz w roku wszyscy się spotkają przy stole, a kiedy jak nie przy świątecznym stole?
A kto ma zadbać o to, aby wszyscy usiedli wspólnie i mieli przy czy zasiąść? Matka!
Kiedy przywołałam te wszystkie „złote myśli” już wiedziałam – najwyższy czas zabrać się do roboty.
I na początek upiekłam… piernik… cudowny, pachnący miodem, cynamonem, naszpikowany orzechami i skórką pomarańczową, już mięciutki, a co będzie, kiedy „dojrzeje” do konsumpcji za 3 tygodnie??? na samą myśl robi mi się tak „świątecznie” na duszy.
Poczyniłam już też pierwsze kroki w kierunku „produkcji” uszek…będzie ich spora ilość, stąd używam słowa „produkcja”… grzyby się już moczą…
A reszta w następnych dniach, po kolei… Szkic świątecznego menu już opracowany, tylko działać.
I pomyśleć, że wystarczył taki mały impuls, danie coś od siebie, żeby natychmiast wróciło tyle dobrego, taka chęć bycia, życia, działania…nie mogę wręcz zrozumieć, jak to się stało.
Prawie jak w chińskim przysłowiu:
Co jawnie darujesz, potajemnie będzie ci zwrócone.
Albo:
Często dar jest niewielki, ale skutek z niego ogromny.
/Seneka Młodszy/
A teraz tego „kopa” chcę przekazać dalej… a odbiorca?… domyśli się, że jest adresatem…Koleżanko, „pierniczenie” czas zacząć!