Wigilia… Wieczerza Wigilijna… Uroczysta kolacja poprzedzająca Boże Narodzenie…
Wigilia… postna kolacja, ale jakże obfita, wszak w żaden inny wieczór nie spożywa się aż tak dużej ilości posiłków…
12 potraw… zawsze tak było i tak jest do dzisiaj.
12 – symbol… wszak odpowiada liczbie miesięcy w roku, ale też liczbie Apostołów.
Wigilia…
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze tak samo podniosła, zawsze tak samo dostojna, elegancka, zawsze tak samo magiczna, tajemnicza, pełna czaru, niezmiennie radosna, gwarna, rodzinna, ciepła. I choć czasem te zachowania, to przeżywanie jest tylko chwilowe, ulotne… i jak szybko zostało złapane w locie i „usadzone” przy wspólnym stole, tak szybko potem znowu uleci… to jednak warto… warto się zatrzymać na ten moment, na ten wieczór i spróbować choć pomyśleć – „chwilo trwaj”.
Bo takie chwile zostają potem na długo w naszej pamięci, tworzą w pewnym sensie „szkielet”naszej osobowości, są drogowskazem dalszej drogi.
Ja wspomnienia takich chwil zachowałam do dziś.
W dniu samej Wigilii ruch w domu był wielki.
Mama od rana przygotowywała potrawy na kolację. Był bowiem zwyczaj, ze potrawy były świeżo zrobione w danym dniu, nikt niczego nie robił wcześniej.
Ależ zapachy się mieszały, ależ by się coś skubnęło, a tu nic, nie było mowy, bo po pierwsze – obowiązywał post /dzieci wprawdzie nie obowiązywał, ale i tak nie jedliśmy/, po drugie – nikt nie miał czasu zajmować się przygotowywaniem jedzenia, oprócz tego na kolację, a po trzecie – jak można było się najadać w ciągu dnia, skoro musiało być miejsce na tyle dobroci wieczorem?
Tata szykował choinkę, przytwierdzał ją do tzw. krzyżaka czyli stojaka o skrzyżowanej podstawie, oglądał ze wszystkich stron czy równo stoi, potem ustawiał ją w pokoju i przynosił ze strychu pudła z ozdobami. No i teraz to już dzieci wkraczały do akcji.
Strojenie choinki zajmowało nam czas do samej niemal kolacji.
W tym czasie Mama kończyła doprawianie potraw, Tata przynosił wiązeczkę siana i układał ją z pietyzmem pod choinką.
Potem, już wystrojeni, wyglądaliśmy pierwszej gwiazdki na niebie – to był sygnał, że czas zasiąść do wieczerzy. Obserwacja nieba leżała w gestii Taty – wychodził w tym celu na podwórze i obserwował niebo, a kiedy dostrzegł „tą pierwszą” wracał i obwieszczał, że już jest…!!!
Zanim zajęliśmy miejsca przy stole, była modlitwa – klękaliśmy dookoła choinki i w skupieniu i ciszy, każdy „zanosił” swoje prośby do Dzieciątka, które miało się narodzić o północy.
Potem siadaliśmy już do stołu.
Kolację zaczynało dzielenie się płatkiem. Ten rytuał rozpoczynał Tata, jako głowa domu, podchodząc pierw do Mamy, potem do dzieci. Potem wszyscy już nawzajem dzielili się opłatkiem.
Opłatek był zawsze posmarowany miodem, albo też był z makiem /mak na słodko, prawie jak do makowca/ i w tej wersji bardziej nam odpowiadał.
Potem na stół wjeżdżały potrawy : czerwony barszcz z grzybami, kapusta z grochem, gołąbki z kaszą gryczaną i grzybami, kapusta z grzybami, grzyby w sosie /a’la zupa/, fasola z cebulką, kluski z makiem, śledzie, a na koniec kutia i kompot z suszonych owoców.
Na szczególną uwagę zasługuje właśnie kutia.
Są to ziarna pszenicy specjalnie do tego celu przygotowane tzn. pozbawione pierw łusek, potem ugotowane, połączone następnie z makiem, miodem, bakaliami.
Z kutią wiązała się też pewna tradycja, prawdopodobnie przekazywana przez kolejne pokolenia, a o której Tata zawsze pamiętał – brał na łyżkę trochę tej kutii i rzucał do sufitu – ilość przyczepionych do sufitu ziaren świadczyła o urodzaju bądź nie w następnym roku.
A potem… potem Tata zaczynał „Bóg się rodzi” i dalej było już wspólne kolędowanie, aż do północy, do Pasterki.
W mym dojrzałym życiu Wigilia wygląda dość podobnie jak ta, zapamiętana z dzieciństwa, „szkielet” pozostał, choć może obudowa jest nieco inna.
Zawsze jest opłatek, siano pod obrusem, jedno nakrycie dodatkowo, no i 12 potraw, w tym obowiązkowo barszcz czerwony z dużą ilością uszek, pierogi, kapusta, gołąbki, ryby, śledzie, no i zawsze niezmiennie – kompot z suszu i …kutia.
No i choinka jest obowiązkowo, taka tradycyjna, kolorowa, błyszcząca, świecąca.
Dbam /a przynajmniej staram się/, aby tradycje wyniesione z mojego domu rodzinnego były kultywowane i w ten sposób dążę do „tworzenia szkieletu” następnemu pokoleniu, mojemu następnemu pokoleniu, a obudowę zostawiam już im samym.