„Powróćmy jak za dawnych lat
w zaczarowany bajek świat.
Miłością swoją w piękną baśń
me życie zmień.
Za siódmym morzem, z dala stąd,
znajdziemy czarodziejski ląd
i szczęście da nam każda noc
i każdy dzień”.
Dziś od rana chodzi za mną ta piosenka… jej słowa, jej melodia..
co u licha, myślę sobie, kto ma wracać, do czego ten powrót, dlaczego akurat dziś?
Ale zaraz, zaraz, jakiś powód być musi, nic nie dzieje się bez przyczyny.
Biorę do ręki kalendarz i nagle przychodzi olśnienie – przecież jutro popularne Katarzynki, za kilka dni Andrzejki…to czas tańców, hulanek, swawoli…
I tak samo nagle w ucho wpada mi inna melodia…
„Nie dla mnie sznur samochodów
Niech dalej jadą wprost przed siebie…
Nie dla mnie sezamy ulic
I kolorowych świateł gwiazdy
Nie dla mnie ta noc nad miastem…”
No fakt, nie da się ukryć – już nie dla mnie… ale czy to znaczy, że nie można też marzyć? Można! i trzeba!
„Pomarzyć bardzo dobra rzecz.
Ech, życie, życie nudne.
Pomarzyć bardzo dobrze jest,
w niedzielne popołudnie…”
A może zamiast marzyć, po prostu wsiąść do „pociągu byle jakiego”? albo jeszcze lepiej do wehikułu czasu?
Ja wsiadam „do karocy wspomnień” i udaję się w czasy przeszłe, prawie zamierzchłe, bo pół wieku wstecz… no, może nie do końca pół wieku, ale prawie, prawie…
Ależ to był okres, co prawda daleko mu było do karnawału, ale i tak, prawie tydzień tanecznego szaleństwa. W dzień św. Katarzyny /25 listopada/ panny już od rana przymierzały kiecki, robiły fryzury i inne upiększenia swej urody, aby na wieczór olśnić swego wybranka. A kiedy na celowniku jeszcze nikogo nie było, trzeba się było postarać jeszcze bardziej, żeby „coś” upolować, wszak partner do tańca był potrzeby aż do wieczoru Andrzejkowego, a jak dobrze się poukłada, to i na zabawę Sylwestrową będzie jak znalazł.
Nastrój zatem panował prawie podniosły, przy skocznej muzyce sączącej się z radia. Jedni byli podekscytowani wieczorem i „stanem posiadania”, inni zaś byli pełni nadziei, co też nieźle podnosiło adrenalinę.
A potem już „cała sala…”.
Ale w Andrzejkowy wieczór to się dopiero działo, bo to i tańce też były, ale do tego jeszcze wróżby. Co było przy tym zabawy, ile śmiechu, ile – płonnej czasem – nadziei, a wypieki na twarzach uczestników… to trzeba było widzieć.
Zaczynało się od losowania karteczek, z wypisanymi na nich imionami… wylosowane imię miało oznaczać imię przyszłego męża.
Potem w ruch szły buty… ustawiało się je gęsiego, jeden za drugim i potem buty zaczynały „marsz” w stronę wyjścia… czyj but pierwszy wyszedł za drzwi, ta jego właścicielka pierwsza miała zmienić stan cywilny.
A potem lanie wosku… najlepiej przez dziurkę od klucza… i już wszystko wiadomo co nas czeka, czego się spodziewać…
No, były jeszcze talerzyki… trzy talerzyki ułożone do góry dnem, a pod każdym z nich „zapowiadacz” przyszłości…obrączka oznaczała zamążpójście, różaniec – zakon /klasztor/, zaś gałązka czegoś zielonego /symbolizowała rutę/ – staropanieństwo. Talerzyki za każdym razem były przemieszane i się wyciągało… a każdy chciał… no to chyba jasne – każdy z zapartym tchem liczył na obrączkę.
A potem, kiedy już wszyscy znali swą najbliższą, świetlaną przyszłość, tańce były do upadłego… no, nie dosłownie.
Ależ to był czas, szkoda, że się nie wróci, chociaż…
„Powróćmy jak za dawnych lat
w zaczarowany bajek świat.
I w życiu może zdarzyć się
cudowna baśń”.