Wczoraj była Środa Popielcowa… rozpoczął się Wielki Post. Po okresie karnawału, po czasie hucznych zabaw, imprez przy suto niekiedy zastawionych stołach, przyszedł czas na uspokojenie emocji, wyciszenie i przemyślenie wielu spraw, kwestii duchowych i życiowych. W kościele katolickim istnieje tradycja posypywania w tym dniu głów popiołem – to na znak, że na swej drodze żywota jesteśmy zwykłym prochem, przemijaniem, a sypany na nasze głowy popiół jest symbolem zaczynającego się okresu pokuty…
i to przypomnienia zawarte w słowach wypowiadanych przez kapłana – prochem jesteś i w proch się obrócisz…
Każdy o tym wie, jednak wsłuchując się z rozmysłem w te słowa, robi nam się…no właśnie – jak? smutno? przerażająco? dają nam pretekst do zastanowienia się nad sobą? nad swoim życiem? przeszłością? teraźniejszością? a może przyszłością?
Mnie udzielił się nastrój melancholii…
Jak zawsze, kiedy mnie coś „uwiera”, uciekam w przeszłość, w czasy mojego dzieciństwa. Bo może w tym moim małym wówczas świecie nie było zbyt bogato, choć biednie też nie było, może też dopadały nas różne troski małe i duże, wyolbrzymiane niekiedy dziecięcym spojrzeniem, to jednak mimo wszystko było rodzinnie, ciepło i co najważniejsze – bezpiecznie.
Okres postu w moim domu rodzinnym to był okres przygotowania do Wielkanocy, do Zmartwychwstania Pańskiego.
Przypadał na tzw. przednówku, kiedy już zapasy jadła wszelakiego były na wyczerpaniu, bądź spiżarnie świeciły już nawet pustkami. Myślę, że to też był jeden z powodów poszczenia, oprócz oczywiście oczyszczania się z grzechów i swego rodzaju pokutę. Bo czyż może być coś gorszego od konieczności rezygnacji z ulubionego mięsiwa, ociekających często tłuszczem potraw, albo abstynencji wszelakiej?
Z opowieści moich Rodziców wiem, że w okresie ich młodości post oznaczał rezygnację nie tylko z mięsa, ale tłuszczów wszelkich, ba nawet śmietany czy mleka. Było to tak rygorystycznie przestrzegane, że nawet garnki były wyparzane, aby nawet ślad tłuszczu czy zapach nie został.
W czasie mojego dzieciństwa nie było już aż takiego umartwiania się. Jednak okres postu z tamtego okresu kojarzy mi się z postną zupą ziemniaczaną i śledziami w zalewie octowej.
Zupa takie niby nic, ależ jakie to były pyszności, kiedy w dzień ścisłego postu /a pamiętam dwa takie dni zawsze – Środa Popielcowa i Wielki Piątek/ była zaserwowana jako posiłek, dla dorosłych jako jedyny w tym dniu.
Gotowało się taką zupę z ziemniaków pokrojonych w kostkę na samej wodzie, tylko posolonej, z dodatkiem liścia laurowego i czosnku, a już na talerzu dodawało się łyżkę octu i sporo pieprzu ziołowego. Ależ smakowała ta zupa z pajdą chleba.
Drugim zapamiętanym z tego okresu posiłkiem były śledzie. Kiedy nadchodził post, Tata kupował śledzie, takie solone, z beczki, a Mama je potem moczyła i marynowała. Stały potem w dużym słoju w chłodnym pomieszczeniu gotowe do spożycia. A najlepsze były tzw. mleczaki.
No i proszę, jak szybko i łagodnie można wyrwać się ze stanu zamartwiania i melancholii, jeśli tylko ma się właściwy punkt odniesienia. Jednak dom rodzinny to taki potężny pień drzewa, głęboko osadzonego, i nikt i nic nie jest w stanie naruszyć jego bryły korzeniowej, żadne wichry, żadne nawałnice… Dla mnie dom rodzinny jest taką wielką, trwałą ostoją i zawsze kiedy przywołuję go w pamięci, ładuję swoje „akumulatory”. Zawsze!