Ufff, wreszcie jest, wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy to po tygodniowym mieszaniu w garach, pieczeniu, smażeniu, gotowaniu i Bóg wie co jeszcze, można się już ewakuować z kuchni i poddać krytycznej ocenie swoje „wypociny”.
Zawsze jest tak samo – narobi się człowiek, jak ten osiołek, napróbuje wszystkiego, smaki się wymieszają, nic już w końcu nie wie, jedno za mało kwaśne, drugie za słone, inne mało pikantne……. a niech to, wszystko jakieś nie takie jak powinno? Może niech więc inni to ocenią?
I wreszcie jest ten jedyny w roku, niepowtarzalny wieczór, zabłysła na niebie pierwsza gwiazdka, przy stole gromadzi się rodzina, są dzieci i radosne wnuczęta i ……ulatuje gdzieś w niebyt całe zmęczenie. Jest miło, ciepło, świątecznie. I tylko w głębi duszy marzenie – obyśmy za rok spotkali się w takim samym /co najmniej/ gronie.
Na stole dodatkowe nakrycie, a jego widok sprawia, że myśli ulatują, biegną w strony rodzinne i budzą wspomnienia o tych, których już nie ma wśród nas, o spędzanych ongiś Wigiliach w rodzinnym domu.
Wtedy też pod obrusem było obowiązkowo sianko, a na stole pojawiał się opłatek, Mama serwowała barszcz czysty z grzybami, zupę grzybową, kapustę z grochem, gołąbki z kaszą gryczaną, śledzie, pierogi z kapustą, kluski z makiem, a na deser kutia i kompot z suszu. A potem… potem były kolędy niemal do północy, a zawsze na początek Tata zaczynał „Bóg się rodzi”. Było bardzo rodzinnie.
Dbajmy więc wszyscy, aby i teraz tak było. Cieszmy się, że możemy spędzić ten czas razem, że mamy siebie nawzajem, że jesteśmy RODZINĄ.
Bo nieważne co na stole, ważne żeby wszyscy byli przy stole!
Wśród nocnej ciszy, głos się rozchodzi…. Hej kolęda, kolęda…..